Hola!
Ale była przygoda, teraz jak o tym myślę to nie mogę
uwierzyć, że takie fajne rzeczy mi się przytrafiły. Potrzebowałam
takiego przerywnika i świeżości w codzienności.
Więc o co się rozchodzi? O podróż do Hiszpanii! Czyli
hola, fiesta, pinxos, buenos dias i tak dalej.
Z
moim kompanem podróży- Anitą umówiłam się w czwartek wieczorem w
Bordeaux. Urwałam się wcześniej z pracy i pomknęłam na mój blablacar.
Generalnie całą wycieczkę zorganizowała Anita. Spanie na couchsurfingu,
autostop, a hajs wydać na jedzenie - najważniejsze to mieć dogadane
wspólne cele wyprawy. Dla nas było ważne, żeby tej Hiszpanii zasmakować,
poznać ludzi i zrozumieć kulturę. Kierunek: San Sebastian na dwa dni i
Bilbao na jeden. Nocleg w San Sebastian był, a ten w Bilbao to dosłownie
w ostatniej chwili się udało załatwić (w sobotę wieczorem miałyśmy
odpowiedź od naszego hosta ! ). A były plany, że w razie co to do 4
obijamy się po barach i z samiutkiego rana idziemy na stopa - opcja dla
desperatów.
Cała w skowronkach kładłam się spać na kanapie w
Bordeaux z myślami, że następnego dnia będę w Hiszpanii. Trochę to
trwało zanim znalazłyśmy odpowiednie miejsce do łapania stopa. Przez
pierwsze pół godziny stałyśmy na kierunek Bordeaux -.- Dzięki
uprzejmości jednego gaduły dostałyśmy się po 11 na stację przy
autostradzie, gdzie przed 12 złapałyśmy stopa do San Sebastian. Uprzejmy
Portugalczyk z pieknym białym audi ze skórzaną tapicerką (nie żebym
żartowała wcześniej z Anitą, że chcę złapać jakieś Porche albo
Bentleya). Właściwie to on jechał do Portugalii nie przez San Sebastian i
ustaliliśmy, że wysadzi nas przed, gdzieś na stacji. Całkiem
przypadkiem i chyba przez swoją nieuwagę wjechał do miasta :) Jak dla
nas - zajebiście. Niesłychanie szczęśliwe, wręcz zachłyśnięte naszym
szczęściem pomknęłyśly do centrum miasta. Pogoda średnia, ale
wiedziałyśmy, że kolejnego dnia ma świecić słońce, więc nie
przejmowałyśmy się tym za bardzo. San Sebastian to miasto położone w
północno-wschodniej Hiszpanii nad brzegiem Zatoki Biskajskiej w tak
zwanym Kraju Basków. Architektura jest przepiękna! Różni się od tej
spotkanej przeze mnie we Francji. Nasz host, Meksykanin mieszkał w
starej części miasta- najlepsze położenie z możliwych <3 Próbowałyśmy
lokalnych pinxos, tamtejszego białego wina i rybki w sosie paprykowym.
Nie miałyśmy na co narzekać. W sobotę wieczorem zrobiłyśmy sobie żurek z
jajkami (wg Anity zlamiłyśmy, bo zostałyśmy w mieszkaniu wioeczorem i
od tej pory zostałyśmy lamami), żeby mimo wszystko tą Wielkanoc poczuć.
bon-żur.
W Hiszpanii jak ludzie wychodzą do barów, w których na ladzie kuszą
rozłożone różne pinxos (kanapki z wykałaczką z przeróżnymi dodatkami-
próbowałyśmy różne od klasycznych z szynką czy omletem po takie z
kalmarem, hiszpańską kaszanką czy czymś co wg Anity przypominało kupę)
to w tych barach stoją, piją rozmawiają i po kolejnym drinku zmieniają
bar. Ale ciągle STOJĄ. Pierwszego wieczoru to już w drugim barze nasze
oczy szukały stołka, żeby przycupnąć. No cóż nie tym razem. W niedzielę z
samego rana poszłyśmy na stopa. Spacer w stronę odpowiedniego miejsca
uświadomił nam, że chyba jako pierwsze tego dnia obudziłyśmy się w San
Sebastian. Najwyraźniej z tego powodu stopa złapałyśmy dopiero po
godzinie. Przjechałyśmy w mgnieniu oka do Bilbao w towarzystwie dwóch
Hiszpanów, którzy byli chętni na naukę kilku słów po polsku. Znowu
miałyśmy dość szczęścia i wysiadka była w centrum miasta. Lamy - Bilbao
1:0 Na całą mszę nie zdążyłyśmy, ale za to procesję na starym mieście
przeszłyśmy o 13. Zaraz po tym trzeba było upolować coś do jedzenia.
Niedziela i nie każda restauracja była otwarta, kolejna selekcja to
ceny, więc łatwo nie było. Była opcja najeść się za 7 euro coś z
ziemniakami, ale nie kupiła naszego zaufania. W końcu zdecydowałyśmy się
na restaurante, która miała fajny design i ciekawą karę dań.
Restauracja amerykańska - więc zlamiłyśmy. A później kelner niesie nasze
talerze... no to pięknie- porcje zbyt małe, żebyśmy się
usatysfakcjonowały. Marydziłyśmy o tym przez cały posiłek, dobrze
chociaż, że było dobre. Ale za mało. Lamy-Bilbao 1:1. Tym razem
musiałyśmy chodzić z naszymi plecakami, ciężkimi plecakami, bo nasz host
mógł nas przyjąć wieczorem. Inny gość zaporoponował, że pokaże nam
część miasta od 16. Więc zwiedziłyśmy część same a część z nim. Znowu
próbowałyśmy dobrego wina, a w trzecim barze jadłyśmy pinxos. Nasz host-
mega fajny gość dołączył do nas i spędziliśmy resztę wieczoru na
pogaduchach, jedzeniu i piciu. Dodatkowo- interesuje się fotografią i
mogłam wypróbować 50mm 1.8. Przyznam szczerze, że byłam zaskoczona jak
fajne zdjęcia wychodzą tym obiektywem, no i w tamtym momencie, jak
mogłam sobie potestować byłam autentycznie SZCZĘŚLIWA. Me gusta Bilbao.
:D Oczywiście położyłyśmy się dość późno i rano były małe problemy ze
wstaniem i z ogranizacją powrotu. Ustaliłyśmy, że bierzemy blablacar już
z Bilbao i to każda w swoim kierunku. Problem zaczął się jak dwa moje
zapytania zostały odrzucone, a na 17 miałam być w Biarritz na mój już
dawno zamówiony blablacar do Auch. Anita zdecydowała się mi towarzyszyć,
bo jej blablacar też nie był jeszcze potwierdzony. Nasz host - złoty
chłopak zawiózł nas na jedną stację za Bilbao, żebyśmy mogły złapać
stopa. Stacja nie cieszyła się wielką popularnością, a czas uciekał.
Jedna
chica nas wzięła trochę dalej przed San Sebastian i dzięki
niej udało nam się złapać już znacznie szybciej Portugalczyka (znowu!),
który jechał do Tuluzy i był chętny nas zostawić w Biarritz :D Co
najlepsze dał nam telefon do sprawdzenia balblacaru dla Anity, która nie
miała nic zamówionego z Biarritz do siebie. I co? My takie Lamy a mamy
tyle szczęścia znalazła blablacara do COGNAC, prosto do domu z Bayonne.
Kierowca na tyle dobry, że podrzucił nas w wyznaczone miejsce <3 Mi
zostało tylko ładnie wytłumaczyć sytuację i poprosić czy nie
przyjechałby do Bayonne po mnie (to zaraz przy Biarritz) - dodatkowo
bateria w moim telefonie oczywiście była na wymarciu, ale udało się
dogadać. I o 20 dojechałam szczęśliwie zmęczona do Auch. Youpi!!
Sporo
refleksji mi się też nasunęło i w trakcie i po podróży. Przede
wszystkim jestem bardzo zadowolona, że spróbowałam tylu nowych rzeczy.
No i, że moja osobowość sobie z tym wszystkim poradziła- to jest
niesamowite, jako wniosek. Trafiam i trafiałam na dobrych ludzi.
wow.
Ten wolontariat europejski jest niesamowity, nie mogę się doczekać co mnie spotka jeszcze do końca czerwca!
Na tą chwilę mianuję się Lamą i stwierdzam, że ' lama ' oznacza dla mnie szczęście.
I te zdjęcia, które robią za moją pamięć...
<3 <3 Ty Lamo :D Lama jesteś i już no :D Powiedz jeszcze, że Ty te wszystkie drinki i to wino wypiłaś? :D No Lama! tak ciepło ?? :)<3 jeej! jak fajnie :D hiszpański <3 o smaku RYBY? :D tego jeszcze nie było :D ja już tutaj na tyłku usiedzieć nie mogę;) Nie mogłam się doczekać zdjęć i wreszcie są!<3 Buziaki!!!!!
OdpowiedzUsuńJestem :D nie no bez przesady! drinki to w czwórkę byliśmy i to już ostatni przystanek był tamtego wieczora!
Usuńlody o smaku ryby - nie polecam =D